12 listopada 2024 roku, minęła 35 rocznica kanonizacji w Rzymie, św. Brata Alberta głównego patrona naszej sosnowieckiej diecezji.
Warto wrócić do tej nietuzinkowej postaci. Czasami ciężko się odnaleźć w tym gąszczu danych i dotrzeć do istoty jego świętości... A gdyby tak oddać głos samemu zainteresowanemu i pochylić się nad tym, co zostawił – jego słowami? Przecież sam najtrafniej się scharakteryzował: „Jestem zdaje się dosyć zwariowana figura – że mi w świecie rzeczywistym nie jest zadziwiająco dobrze, więc się uciekam do michałków (zmyślone historyjki, plotki, żarty, anegdoty – przyp. S. P.), co je sobie wymyślę i między nimi żyję. (...) Czy tylko na długo?”.

Sztuka
Nie ulega wątpliwości, że naczelne miejsce w życiu Adama Chmielowskiego zajmuje sztuka. Jak wspomina: „Od rana do wieczora siedzę w szkole i rysuję z antyków, parę godzin z natury”. Nieraz narzeka na niektórych malarzy – zwłaszcza tych malujących masowo, na zamówienie, po to, by na piedestały artyzmu wynieść innych. Z Monachium napisze w liście do Lucjana Siemieńskiego pewnego rodzaju manifest w obronie sztuki, który można streścić w zdaniu krytyki: „W ogóle malowanie i rysunek nie są tu uważane za środek do przedstawienia myśli w pewnych warunkach estetyki i stylu, ale za cel sztuki i ostatnie słowo”.
Jest sumienny – nieraz nie wysyła Siemieńskiemu żadnego obrazu, ponieważ nie chce wysyłać bylejakości. Jeżeli już coś prześle, to wciąż (jak refren) pojawia się w listach pytanie, czy ktoś już kupił obraz, albo niezadowolenie, że już tak długo wisi on w galerii.
Czasem przyszły święty popada w melancholijne zwątpienie: „W ogóle jest to psie rzemiosło to malowanie i cała służba u sztuki. Przez cały dzień zmęczyć się trzeba nad obrazem, a wieczór ani jednej godziny wesołej, ani innej myśli, tylko ciągle kolory i linie. Ja od czasu jak maluję, tom zajęty albo zmartwiony. Książek nie czytam, a próżnować też nie mogę, bo coś ciągnie do obrazu, choćby warto było coś innego robić”.
Zdaje sobie sprawę, że nie jest pierwszy ani jedyny, ani wyjątkowy, dlatego cieszy go każde spotkanie z kimś powszechnie znanym, renomowanym, u kogo można coś podpatrzeć. „Malarzy tutaj jest niesłychana liczba, ale bardzo mało renomowanych, a takich, co prawdziwie coś nowego i ciekawego robią, jeszcze mniej. (...) Moim zdaniem, głupi ten, co ma źródło pod nosem, a pije z konewki; tak i z nauką, lepiej uczyć się od takich, co swoim geniuszem style stworzyli, aniżeli od tych, co kompilowali”. Stąd wyrasta jego fascynacja Rafaelem, niemieckimi malarzami starszego pokolenia, Veronesem czy Tycjanem albo Velázquezem. Fascynują go idylliczne obrazki rodem ze starożytnej greckiej poezji Teokryta – nieraz wspomina, że marzy mu się zobaczyć lekkie i zwiewne nimfy, które wczesnym świtem krążą gdzieś wokół stawu pełnego błyszczącej wody. Do malowania odpowiednio się przygotowuje – studiuje obyczaje danej epoki, przegląda opisy i szkice strojów, czyta „filozofów, poetów, historię na to, ażeby starać się, patrząc na tamte czasy (...) zrozumieć rzecz całą ich własnym rozumem, a nie naszego wieku pojęciami”.
Niespotykane nawet w dzisiejszych czasach podejście! Chmielowskiemu nie chodzi o szybki i łatwy zarobek, ale o jak najwierniejsze oddanie ducha czasów, o których obraz ma opowiadać – to może przekazać tylko człowiek, który żyje tymi czasami, wyznaje tę samą filozofię życia, próbuje zrozumieć społeczne konteksty wówczas panujące. Nie dziwi więc płynąca z takiego podejścia myśl dotycząca sztuki religijnej: „Chcąc zrobić religijny obraz, to trzeba wierzyć ślepo – a w obrazie najnaiwniej i najszczerzej powiedzieć to, co się myśli, inaczej jest komedia”. Tylko ktoś, kto wierzy, jest w stanie poznać podstawowe ograniczenie – Boga nie można namalować, ale „ślepo wierzący” jest w stanie uchwycić na płótnie swoje najgłębsze doświadczenia Bożego działania. „Mówią, że styl to człowiek; nie wiem, o ile to prawda, ale że obraz i ten, co go robi, to jedno, to o tym jestem dowodnie przekonany”.
Sama sztuka jednak nie wystarcza, czuje pustkę, potrzebę głębi. Kulminacyjnym momentem refleksji przyszłego świętego staje się postawione w jednym z listów pytanie: „Czy sztuce służąc, Bogu też służyć można?”.

Ubodzy
„Więc każdego biedaka, co pode drzwi przyjdzie u Braci czy u Sióstr, trzeba przyjąć na dłużej czy na krócej i dać, co można, choćby przez to trochę biedować albo reszcie obroku (jedzenia, dosł. paszy – przyp. S. P.) ująć – poucza już nie Adam Chmielowski, ale nowy człowiek – Brat Albert, który odkrył swoje powołanie w służbie najbiedniejszym. To oni stanowią drugi wektor jego życia, wyznaczający drogę codzienności. Od tego momentu jego zadaniem staje się „każdemu głodnemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież. Jak nie można dużo, to mało, inaczej nie ma przytuliska”.
W sprawozdaniu (1889 r.) dla kard. Albina Dunajewskiego notuje: w miesiącach zimowych w przytułku przyjęto 210 mężczyzn oraz 130 kobiet, z kwest wpływy osiągały 5-10 florenów dziennie, „subwencja zaś gminy tylko na opał, światło, utrzymanie budynku i kwestarskiego konia jest nam udzielona”. Oprócz tego codziennie wydaje się potrzebującym 40-50 obiadów i kolacji. Idea Brata Alberta oparta jest nie tylko na doraźnej pomocy, ale też na działaniu długofalowym: „Ubodzy za pracę dostawaliby pożywienie z naddatkiem pieniędzy, które nieoddane do ich rąk pozwalałyby im zaopatrywać się w odzież i obuwie w domu wyrabiane”. Ważnym punktem jest prewencyjne przechowywanie pieniędzy ubogich, które gdyby były oddane do ich dyspozycji, stałyby się powodem powrotu np. do alkoholu.
O skuteczności wprowadzonego systemu świadczy sprawozdanie przedstawione w 1890 r., w którym pod wykazem popełnianych przestępstw za 5 poprzednich lat zanotowano: „Zapewniono nas w urzędzie policji bardzo stanowczo, że nagłe zmniejszenie w 1889 r. liczby tych spraw można jedynie tłumaczyć skutecznością nadzoru i opieki nad ogrzewalnią”.
Nie można zapominać, że istotnym elementem systemu prewencyjnego Biedaczyny z Krakowa stała się modlitwa: „Rano i wieczór mawialiśmy wspólny pacierz; co wieczór w zimowym czasie miały miejsce czytania przykładów katechizmowych z niejakimi ustnymi objaśnieniami; w izbie ogrzewalni odbyły się w poście trzydniowe nauki rekolekcyjne, w których 140 osób wzięło udział”.

Zakon
„Kościół to jest sukcesja nieprzerwana świętych: ludzi, czynów i zasad, która łączy w jedną całość mnóstwo ludzi, którzy żyli na świecie od dawna i żyją”. Żyjąc w świecie, Brat Albert znajduje swoje powołanie do życia poświęconego na wyłączność Bogu i ubogim.
Ciekawy jest wyjątek z listu do Józefa Brandta, w którym zwraca się do adresata: „Ty także za łaską Bożą jesteś człowiekiem małżeńskiego zakonu, więc masz cały szereg świętych obowiązków, których dobre spełnienie zapewni Ci życie przyszłe za łaską Bożą. Dziękujmy obaj za nasze powołania”. Powołania równie ważne, dodajmy.
Brat Albert bardzo zabiega o to, aby dom zakonny takim pozostawał, dlatego stanowczo sprzeciwia się przyjmowaniu w nim gości (nawet kapłanów) za odpowiednią opłatą. Niemal grzmi w liście skierowanym do br. Serafina, aby nie robił z domu w Zakopanem „pensjonatu”, i zwraca uwagę, że w pobliżu znajduje się przecież dom dla kapłanów zwany potocznie Księżówką. W razie nagłego wypadku można przyjąć pod dach znajomego kapłana, ale w żadnym razie nie można od niego żądać zapłaty za nocleg.
Nieco śmieszną uwagą skierowaną przez założyciela do braci jest ta dotycząca... zębów: „Złotych zębów nie wolno Braciom ani Siostrom nosić, bo to byłoby dla nas hańbą i zgorszeniem każdego, co by to widział. Złote zęby noszą tylko bogaci ludzie”. Może nas bawić tak skrupulatne podejście Brata Alberta do ubóstwa zakonnego, ale gdy zrozumiemy jego naczelną zasadę: „Fundusze, które mamy w ręku, nie są naszą własnością, ale należą do ubogich i dla nich są nam dane”, wówczas dostrzeżemy w tym zachowaniu przejawy ogromnej odpowiedzialności i troski o powierzonych mu ludzi. Wiele zasad dotyczących ubóstwa („Żadnych obrazów, dywanów i wszystkich tym podobnych elegancji zabraniam, ma być najubożej”) dopełniają zakaz wobec zakonników nocowania poza domem, absolutne posłuszeństwo przełożonemu („Kto w zakonie nie słucha, temu zdejmę habit”) czy konsultowanie wszystkich podejmowanych działań („Bez mojego osobnego pozwolenia nie wolno żadnych robót w domu zaczynać”).
Można domniemywać o wręcz nieludzkiej surowości reguły rodziny albertyńskiej. Wrażenie to jednak znika, kiedy czyta się listy założyciela, w których pozwala on br. Józefowi na wyjazd z powodu pogrzebu rodzonej siostry, rozwiązuje codzienne problemy, szafuje radami, aby zakon nie stał się powodem zgorszenia ludzi, czy też pełne troski o chorych członków zgromadzenia listy „Brata Starszego”, który nie zamierza szczędzić wysiłków i pieniędzy, by ulżyć im w cierpieniu.
Inaczej patrzymy na pozorną szorstkość świętego, gdy studiujemy jego listy do s. Bernardyny (późniejszej błogosławionej), w których – jak do córki – zwraca się do niej w ciepłych, pełnych miłości słowach, nazywając ją „Dynką”, „Dyną”, „Dyneczką”, „dzieckiem”. Inne siostry też określa rozmaitymi przydomkami, np. „Albertus” czy „Agnus”, podczas gdy członkinie zgromadzenia – ogólnie zdrobnieniem „Dynki”.

Dwie umowy
Zerknijmy jeszcze na dwa ważne dokumenty. To dwie umowy zawarte między Bratem Albertem a Gminą miasta Krakowa oraz Magistratem miasta Lwowa. W pierwszej nakłada się na świętego wiele obowiązków: ktoś ma stale przebywać w noclegowni; do jego zadań należą zaspokojenie głodu bezdomnych – przynajmniej jeden ciepły posiłek dla nich – znajdowanie im pracy, wydawanie ciepłych ubrań, kwesty na utrzymanie (na rzecz których przełożony musi zakupić konia i wózek), nadzór nad zdrowiem podopiecznych, roczne sprawozdania, dostarczenie opału, konieczne naprawy i zakup zniszczonych rzeczy, w ogóle wyposażenie przytułku, którego inwentarz i nadmiar zebranych rzeczy trafić miały w przypadku rozwiązania umowy na rzecz Magistratu... A miasto? Gmina zapewniała jedynie lokal, oddany w zarząd Bratu Albertowi, miała „uprosić pana prezydenta o udzielenie pozwolenia (...) kwestowania” oraz wykonywać nad przytułkiem kontrolę. Nadto zakazała w umowie wymagać czegokolwiek na rzecz przytuliska ponad te trzy rzeczy. Nie sposób odnieść wrażenia, że tym sposobem Kraków – tanim kosztem – pozbył się problemu bezdomnych i włóczęgów, całym ciężarem odpowiedzialności obarczając Brata Alberta.

Moc w moich dłoniach
Lwów natomiast oddał pod zarząd braci nie tylko budynki, ale też wszystkie przylegające do nich tereny, obiecano wybudować dodatkowe schronisko dla kobiet, pod które lokalizację wskazał sam założyciel, a także wyznaczono dzienne wynagrodzenie na 25 centów od osoby „z dodaniem potrzebnego inwentarza domowego, tudzież opału i oświetlenia”. Dodatkowo gmina pokrywała wszelkie koszty zakupu inwentarza, sprzętów domowych, koni, wozów, naczyń oraz wypłacała roczną subwencję na utrzymanie, a także pokryła koszty otwarcia warsztatów pracy dla ubogich (np. fabryki mebli giętych). Nadto zobowiązano się do dostarczenia drewna opałowego na koszt miasta. O czym świadczą te dokumenty? O pokorze Brata Alberta, który przyjmował to, co mu dawano, niczego nie żądając ani nie wymagając.
Na koniec warto pozostać z gorzką refleksją Adama Chmielowskiego, która mimo że liczy już przeszło 140 lat, wcale nie straciła na aktualności: „Ja powiadam, że to ludziom na dobre nie wyjdzie. Raz zobaczą głupi ludzie, dokąd to prowadzą bydlęce teorie równości i tym podobnych szalonych wymysłów; może po trochu zaczną wracać do starych prawd, na których i świat tak już długo stoi. Czemu państw z Ewangelii nie budują, kiedy chcą postępu?”. W artykule wykorzystano: „Pisma Adama Chmielowskiego – Brata Alberta”, wyd. II, WITKM, Kraków 2004.